Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

Stąd widać niebo, wschód i zachód, Tatry na południu, miasto całe i poza miastem linię wzgórz, na których kiedyś kozak czuwał. Tu świszczy wiatr w szparach karetki, bije w ściany. Bastiony, baszty, kościół, a w nim zawsze gotowe miejsce dla króla-ducha, gdy się wcieli w poetę albo szefa państwa lub w buntownika czy ułana. Dziadek uchyla melonika przed ciemną bramą, ponad którą kości olbrzyma na łańcuchu wiszą od niepamiętnych czasów; kiedy się łańcuch zerwie — spadną, i będzie wtedy koniec świata, płacz i zgrzytanie. Dziadek zatem uchyla grzecznie melonika przed Przenajświętszym Sakramentem oraz królami umarłymi i każe stawać.
Wysiada, kaloszami człapie ku blankom i patrzy w lustro dachów, odbiciem nieba zbłękitniałe.
— Gdzie by się skrywał tyle lat — szepcze do siebie trzęsąc głową — bez listu, słowa ani znaku... I jakby uszedł z tych tam błot, kiedy, mówili, utknął koń pod ogniem... Wszystko to kłamstwa — wykrzykiwał — łżą polikiery, hycle — i grubą chustką w kratę ociera oczy, wąsy, czoło, jakby się zmęczył na upale, choć to jesienne były dni. (Dlaczego wszystko, co pamiętam, i wszystko, co bym chciał utrwalić, działo się jedną porą roku: we wrześniu albo w listopadzie? A tylko jedno mam wspomnienie z maja — do niego jeszcze wrócę.)
— Syn pański, powiadają, żyje... Dobra nowina, mówię na to, lata czekałem na to słowo. Żona umarła, ja z tęsknoty — a, co tam będę mówił chamom... Więc, powiadacie, żyje dziecko...
I tak powtarzał całą scenę, nie bacząc, że przytomnym świadkiem byłem, pod biurkiem siedząc, kiedy ci trzej panowie w szarych płaszczach do kancelarii weszli rzędem, usiedli grzecznie, na kolanach