Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

miał na paradę... Dubiel kare niech zaprzęga, a dziecko ubrać mi na czarno. Pojedziemy.
— Dokąd?
— Do władz. Do magistratu, ofiarować po raz ostatni me usługi. Ja go powiozę! Moje konie!
— Ależ ojciec! Usiądź i pomyśl. Fantazją próżną poniesiony narobisz głupstw. To państwowa sprawa.
— Wszystkich woziłem, których myśli, on — jak tu piszą — w czyny wcielił. On z ducha — piszą — wódz i król, więc mnie ten pogrzeb przysługuje z racji najwyższej, bo duchowej.
Wrzasnęły ciotki przerażone, a on w natchnieniu dalej gadał wciągając prążkowane spodnie, koszulę z plisą i kołnierzyk z rożkami w górę zagiętymi.
— Stare rachunki mam z tym duchem, który mi dziecko wziął i stracił. Stare rachunki dziś wyrównam w duchu — i z duchem...
A ciotki do mnie:
— Ty go wstrzymaj. Ty wpływ na niego masz ogromny. Przemów do niego głosem dziecka, bo coś strasznego ojciec zrobi.
Ja zaś ubranko aksamitne z kryzą przy szyi grzecznie wdziewam i opuściwszy oczka mówię:
— Dziadunio zawsze wie, co robi.
Czeka już powóz, lśnią latarnie. Dubiel w liberii z guzem srebrnym, w kaszkiecie z daszkiem, w rękawiczkach. I trzęsą łbami czarne smoki.
— W górę — zakrzyknął dziadek — duchem! Przed główne wejście magistratu!
Godziny cztery my czekali, aż nas przyjęto w komitecie do spraw pogrzebu. Panów tłum w czerni i w białych kołnierzykach, kilku księży, rabin z brodą, cała gromada oficerów — w szaserach i przy szablach wszyscy — na koniec policyjne szarże, błyszczące srebrem na ramionach.