dudniły kroki woźnych — dziadek zachwiał się — i padł.
Wyniesiono go jak kłodę. Biegłem za nim do powozu z melonem w ręce, który zgubił.
● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● |
Konał od południa do wieczora. W jadalni dookoła stołu, cała rodzina zgromadzona na ostateczne rozstrzygnięcie czekała walki, którą starzec wiódł z partnerem, co mu wymówił pakt, lat temu siedemdziesiąt z górą zawarty, z obopólną zgodą. Za drzwiami zamkniętymi wrzała milcząca bitwa, a w jadalni, jak w mieście, o którego los biją się armie pod murami, kobiety nieruchome siedzą, zastygłe w lęku i żałobie. Bliźniaczki obie, przytulone, na jednym krześle tak przysiadły, jak ptaki dwa — okryte szalem, wspólnym, w kwiaty i ptaki haftowanym. Z dala od siebie siostry dwie — zamężne, każda z garstką córek. A w rogach przeciwległych sali, wujowie w kłębach dymu stali.
Czasem któryś z nich ruszał z miejsca, aby stół obejść; wtedy drugi w przeciwną stronę marsz zaczynał. I zajmowali nowe miejsca, trzaskając papierośnicami.
Szyby drżały i blask jaskrawy uderzał w okna, gdy ulicą, w pobliżu parterowych okien przeleciał tramwaj w iskrach sinych. Czasem ładowny wóz turkotał i wzruszał domu fundamenta. Stara poczciwa niańka moja — wniosła herbatę w filiżankach i coś tam jeszcze do jedzenia. Każdy odmówił poczęstunku z wyrazem wstrętu i boleści, bo jeść nieładnie, gdy za drzwiami ze śmiercią walczy bliski krewny. Ja za to zjadłem, co mi dano. Jak nigdy służył mi apetyt. Jadłem jak głodny pies, mlaskając, świadom, że nikt nie powie słowa, abym się ładniej zachowywał.