smacznie, śniąc, że idzie, że się zbliża wielkie, ciemne — jakieś zwierzę — zwierzę czynu — albo chmura...
Wtem szarpnięto mnie za ramię: i zaszemrał mi nad uchem głos bliźniaczek:
— Wstawaj, dziecko! Dziadek chce ci coś powiedzieć. Biegnij szybko, póki czas.
Długi korytarz dzielił pokój, w którym zebrała się rodzina, od gabinetu, gdzie pan domu rozstrzygnął swą ostatnią sprawę. Przez ciotki obie prowadzony szedłem marudząc, że mnie budzą, że chodzić każą, gdym ja senny. A już przed drzwiami zamkniętymi, kiedy poczułem zapach lekarstw, do tyłu skoczyłem i krzyknąłem:
— Nie chcę! Nie pójdę, bo się boję.
— Dziecino, dziadziuś chce cię widzieć.
— Ale ja nie chcę! ja chcę spać!
— Dziadziuś umiera!
— A nieprawda!
— Dziecino!
— Spać chcę! — i jak długi ległem, pod głowę piąstki obie wcisnąłem, jak to zwykłem robić, kiedy do łóżka spać się kładłem.
Wtedy z hałasem drzwi otwarto.
— Skończył — oznajmił jakiś głos.
Skoczyły ciotki, a z jadalni wybiegli pozostali krewni. Służba ruszyła z zakamarków, w których się dotąd kryła z płaczem. Kiedy przebiegli wszyscy — wstałem. Podszedłem do drzwi i zajrzałem. Na wysokim łóżku, w blasku świec, ponad głowami schylonymi ujrzałem to, com widział rano na fotografii, w „Kuryerze”: stercząca w górę broda — wąs, szczecina szara na policzkach. Otwarte oczy i ruchome od świec, płonących u wezgłowia. W otwartych ustach szklana kula — tęczowa bańka, która rosła, gdym do pokoju
Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.