milczą — nie krzycz, zęby ściśnij, końską grzywę malowaną srebrem mocno w garście chwyć, i przetrzymaj. Tak pod zamek zajechalim, pod tę górę, co ją panicz zna.
— Wawelską! — wykrzyknąłem w ogniach cały, chociaż mi to opowiadał chyba setny raz.
— Jakże! Jak tam stromo, to już panicz dobrze wie. Konie jak wryte w miejscu staną, ani rusz dalej. Poskoczyli ludzie pchać. Wczepili się w koła, ramionami rydwan wsparli, jękli „hej!” i „rup”! — rydwan drgnął! Konie moje w pianie całe, chrapią, w miejscu tupią... Ja mojemu brzuch do krwi ostrogą orzę, uzdą szarpię, pięścią tłukę w kark, „wio, malutkie! — wołam — wio”. Poszły im spod kopyt skry jakby z kuźni. Na kolana pada lewy, za nim mój... Skoczą ludzie, szory chwycą, ciągną, szarpią. Krzyczę: — Puszczaj jeden z drugim, zlezę, będzie lżej. — Siedź — odkrzykną — my ciągniemy. — Poszło jakoś... Droga pusta, bo już orszak poszedł w górę i tam czeka w bramie pod kratą podniesioną, pod orłami kamiennymi... Zamek w górze, a na wałach ludu mrowie — patrzą. I ten dzwon, jak burza, jak ulewa, jak Dunajec wiosną, gdy się wścieknie i zalewa kraj — panicz nie wie, ja to wiem, bom jest z podkarpackich stron — tak ten dzwon na łeb się walił... Tak te konie w iskrach, w pianie, w jęku szły... Tak mnie ciągli, tak mnie wiedli w bramę, na wawelski dwór, gdzie czekali w czerni, w bieli i w purpurze... Berła, szpady i łańcuchy... Krzyże, gwiazdy, wstęgi, pióra. Orły — kończył w zamyśleniu — orłów kupa...
— I co było dalej? — pytałem niecierpliwie.
— Nic nie było. Pochwalił mnie pan, bo dla firmy to był honor. W gazetach stało, kto dał konie.
— Ale czyś wyjechał w górę?
Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.