głosy, stąpania, skrzypienie otwieranych drzwi, a z cieniów, co się po pokoju kładły, lęgły się cienie nowe, obce. Wszystko, czego pragnąłem i co stwarzałem, gdym się bawił, żyło teraz nieposłuszne mej władzy twórczej. Stukał do okna ojciec, wołał uśpiwszy czujność psów i stróża, a jego ludzie zbrojni dom otaczali, aby mnie porwać i wywieźć do innego miasta, gdzie matka czeka. Ja spać chciałem, tu, na miejscu, w pobliżu Panny i zabawek, i żyć jak żyłem — w niepewności, czekaniu, żalu i zabawie. — Ratuj — wołałem do figurki białej — tyś mą matką, innej nie chcę, i ojca innego mieć nie pragnę — poza dziaduniem.
Pogodzony, zapłakany, w sen zapadałem jak w pułapkę przez ciotki dawno zastawioną.
Dziadek i ja, wnuczek, jednaką mieliśmy złość do ciotek, czyli do bab, jak powiadał.
— Mały — krzyczał ze swej kancelarii, gdy mu co dopiekło — zbieraj się, jedziemy precz od bab.
Dusił dzwonki, których klawiaturę całą miał nad biurkiem. Zbiegali się stangreci, ilu ich tam wszystkich było: Staszek, Ignac, Wojtek, Dubiel.
— Który wolny?
Wszyscy wolni, śmiech powiedzieć, bo tak ten interes szedł, że stangreci w karty grali cały boży dzień.
— Dubiel — wołał dziadek na starego, co czarne konie miał w opiece. — Zaprzęgaj, pojedziemy se gdzie w świat. Weź karetkę. Czy wymyta?
— Jakże, panie...
— A kopyta pastą, durniu, wymaż. Niech się świcą...
— Jak psu jajka — kończył Dubiel, co rozkazy dziadka znał jak pacierz.
— No.