I ruszali — starzec, dziecko, stangret, konik — zagniewani na ten babski, panie, świat.
— W górę! — wołał dziadek wychyliwszy głowę przez okno karetki; podobna była do trumny, gdyby trumnę w sztorc postawić na dwóch osiach. Czarna była, lśniąca, okna z boku miała dwa i podłużne trzecie, z tyłu, na plecach lekko przygarbionych. Stangret siedział wysoko, tak że głowa w kaszkiecie płaskim sterczała nad dachem jak kurek, co wskazuje stronę, z której wieje wiatr. Czarny koń, w dyszle dwa ujęty jakby w szczypce, klapki czarne miał na oczach, by nie gapił się byle gdzie, nie strachał, tylko prosto biegł. Blady promień wplatał się w szprychy kół i drżał w nich jakby srebrne źdźbło. Kopytami świecącymi koń przebierał i nad jego grzbietem smętnie zwisał bat z pstrą kitajką. W środku ciemno trochę, ciasno, i ciepło od dziadka sapiącego. Mruczało coś w podwoziu, trzeszczały ścianki, szybki cicho dzwoniły, zachodząc przeźroczystą mgłą.
— W górę! — wołał dziadek, chociaż ulica nie wznosiła się ani trochę, opadała nawet nieco, bo miasto leżało w kotlinie, a dom nasz stał na Piaskach, na wydmie dawnej, opodal dawnych murów miejskich.
— Jak to w górę, dziadziu? — pytałem uparcie za każdym razem, gdy rozkaz taki usłyszałem.
— No, w miasto, w rynek — odpowiadał jeszcze gniewny — a głupich pytań nie zadawaj, bo dobrze wiesz.
— A dlaczego tak? Wcale nie jedziemy w górę.
— Miasto jest górą.
— A nieprawda!
— Prawda, bo tak ludzie mówią, odkąd żyję.
— A dlaczego?
— Co dlaczego?
— No, tak mówią...
Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.