przeraźliwy zemsty, szaleństwa i rozpaczy — jakby kapłanka bóstwa zelżonego — zasłony losu zdarła nagle i uderzyła w dzwon tragedii:
— Wnuk! — co dziadka swego ma za ojca!
Gacki nad nami skrzyżowały swe szybkie loty, jak myśli czarne, niespokojne; za murem trębacz niewidzialny zagrał fanfarę. Rodzina grzebała się niemrawo, jak ryby w sieci. Pierwsze zerwały się bliźniaczki i do domu pomknęły, łkając w chustki. Za nimi reszta: ciotki z pięter, kuzynki — milczkiem bez chichotów, i wujowie odwrót zamknęli wlokąc za sobą smugę dymu. My dwaj siedzieli nieruchomi jak dwaj widzowie, co zostali w teatrze po skończeniu sztuki — czekają na następny akt, gdy już pokrowcami służba osłania krzesła. A wtedy w furtce Dubiel stanął:
— Dziesiąta, panie. Psy spuszczał będę, do domu trzeba panom wracać.
I odparł dziadek:
— Ano trza, Dubielu. Chodź, moje dziecko.
● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● |
Bliźniaczki krzykiem i groźbą do snu chłopca gnały, jak owcę do zguby; naraz dziadek zjawił się w dziecinnym pokoju i cicho, jak na niego, rzekł:
— Zostawcie... ja go uśpię.
Opuścił siatkę i na brzegu łóżka usiadł w burym szlafroku, z kołnierzem w górę postawionym, jak szyldwach, co obozu strzeże w wietrzną noc. Przez chwilę milczał, potem dłonią policzków moich szukał i jej grzbiet chłodnawy przytknął do skóry rozpalonej.
— Dobrze tak? — spytał.
— Dobrze, dziadku.
Nie pytał o nic; ani o to, com w dzień robił, czegom się uczył, jak się bawił, czy się cieszyłem czymś ostatnio, czy też do smutku mam powody; nie pytał