świadczą przeciw sołdatom, którzy dzwonią podkutym butem na dziedzińcu... Szyby drżą i mdleją damy, kiedy ich męski słychać krok.
Latarkę gaszę, zeszyt kryję. Stopami ruszam, patrząc w ciemność światłem z ulicy rozproszoną — od okiennej ramy na ścianie krzyż — szczekają Dubielowe psy i nocny tramwaj rzuca w szyby błękitne ognie jak pioruny.
W blasku sinym ruszam w drogę — do marsza moje stopy skaczą — rosną na wymiar butów ciężkich; u ramion sztyk jak skrzydło strzela, pod nosem wąs, i groźne oko ciemność tnie. W ulicy uśpionego miasta dudni najeźdźcy krok — mój krok okrutny.
Bywało, żem do rana nie spał — do świtu, który pierwszy witał dźwięcznym brzękaniem dzwonek sierot, a po nim trąbka policyjna głosiła zakończenie nocy. Wtedy spałem.
W państwie, jak i w domu naszym, spór toczył się o konie, i o te — jak dziadek mój powiadał — śmierdziele, czyli samochody, tanki, pancerne wozy motorowe, aeroplany, zeppeliny, gazy, balony i co tam jeszcze wymyślono, aby skuteczniej wroga tłuc, gdy będzie trzeba. Stary wódz, dziadek, upierał się przy koniach pono, mówiąc, że tańsze są i nie zawiodą w pogodę żadną ani w złej drodze. Sam swoje wojny wygrał konno i nawet nie chciał cierpieć myśli, by inną wojnę mógł dopuścić Bóg. Inną przegramy — myślał pewnie — przegrać musimy, bośmy biedni. Wiedział, bo mądry był jak wszyscy starcy, że czasu i pieniędzy mało, aby w ojczyźnie wszystko zmienić: środki i ducha, rodzaje broni, wzory męstwa, które od wieków ustalono. Wiedział to zbyt dobrze, by chciał zrozumieć; więc trwał w uporze, gdyż nic in-