słońca widać nad Kościuszki kopcem; metalowe błyski trysnęły z ciemności, śpiące kadłuby pochyliły się nad grzebieniami czarnych grzyw.
— Spać, spać, i zamykać bramę, story spuścić, zgasić światła...
Błonia we wrześniu w roku owym...
Błonia — słowo archaiczne, cudem ocalałe w mowie współczesnej naszego miasta razem z tym, co oznacza: z łąką nadrzeczną, którą ominęło miasto, cofnęło się przed nią, przypadając do jej brzegów, jak stado, które do kąpieli schodzi. Rzeka Rudawa, dopływ Wisły, w wysokich wałów kleszcze wzięta, graniczy Błonia od zachodu; z ich drugiej strony drzewa stoją długim szeregiem. Dwie linie proste, przeciwległe — ochronnych wałów oraz drzew — stanowią ramy krajobrazu. Łąka w tym kadrze rozciągniona wzbiera murawą, mleczem żółtym, dziką stokrocią, koniczyną; głos, kiedy krzykniesz, nie doleci z jednego do drugiego krańca, ani kamień, choćbyś z procy strzelił, ani grot z najlepszego łuku, a człowiek wyda ci się mały, jak kamyk, co pod stopą leży. Za Rudawą wzgórze długie, za którym kryje się słońce, gdy swój bieg nad miastem kończy; na wzgórzu kopiec i forteca. Wzgórze to zwane Salwatorem od Zbawcy Świata; zbrojne zarazem i dostojne, cieniste zawsze, olchą porosłe i osiką, która się srebrzy, kiedy wiatr uniesie listków białe brzuszki.
Po stronie rzeki, u stóp wzgórza, ustawiono trybuny piętrowe, nachylone ku Błoniom, zasypane ziarnistą masą ludzkich głów. Powietrze drży nad nimi i snuje się w nim szklany blask. Chorągwie na masztach długie, puszczone wolno, wzbijają się ciężko w górę i, jak ptaki w locie ubite, spadają, aby znów się wzbić.