Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

Pole puste. Co dzień tu rojno: piłki skaczą i latawce na uwięzi drżą. Czerwone krowy trawę szczypią, strącając pyskiem z grzbietów gzy, kuleją konie powrozami za tylne nogi powiązane. Trochę kóz, ludzi dużo wpatrzonych w niebo lub z czołem do ziemi przytulonym. Chłopców krzyki i jaskółek, świerszczów szept, i szum, i małe muszki brzęczą, zbijając się w kolumny złote, które się rozpryskują nagle jak race, gdy je rozbije bąk lub motyl.
Dzisiaj łąka cicha. Od trybun tylko niesie zachodni wiatr szemrzenie głosów, płótna łopot, trzeszczenie masztów. Targnie łbem koń niespokojny, parskanie jego wiatr przeniesie; żołnierski guzik błyśnie, sprzączka, uzda lub szabla, jakby ryba skoczyła nagle nad spokojną wodę. Nad wojskiem płaska smuga barw. Smuga żółta, za żółtą biała, błękitna dalej, za nią amarant, róż, cyklamen. Tak konne pułki z proporcami na wietrze nieruchome stoją czekając, aż nadjedzie Wódz.
I oto jadę. Gdy przyszedł wielki dzień parady, dziadek wdział żakiet, spodnie w prążki, krawat przekłuty szpilą z perłową główką, kremowe getry, rękawiczki białe i nowy melon; mnie przebrano w miejscowy, narodowy strój: w rogatą czapkę z pawim piórem, w kierezyję granatową wyszywaną cekinami, paciorkami — pas skórzany z klamrą złotą, czerwone spodnie w białe prążki i cholewy też czerwone. Strój ten specjalnie był uszyty na tę okazję. Do ręki dano dziecku bukiet — jak snop — róże w kolorach oficjalnych.
— W górę! — zawołał dziadek do Dubiela; ten liberię włożył granatową na srebrne guzy zapinaną — na łeb cylinder przecięty białą pręgą blasku; obok Dubiela obcy typ, przebrany w identyczny strój z szatni dziadka. Z policji go przyprowadzono tego dnia rano i polecono przebrać za stangreta. Anielski uśmiech