Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.

miał na twarzy i goryle łapy, które z trudnością wlazły w furmańskie, białe rękawiczki.
— W górę, na zamek!
W oknach parteru i na piętrach rodzina, służba — gapie w bramie, naprzeciw, w domu pod Józefem, tłum bladych sierot; wszędzie flagi, gołębie, portrety Wodza i policja.
Tak na zamek zajechalim, pod tę górę, co to każde dziecko wie, jaka jest stroma i dostojna. Policji pełno wkoło i wojska w stalowych hełmach; na najwyższej baszcie chorągiew fruwa, z orłem białym w czerwonym polu, a wokół orła biały wąż (ta flaga znaczy, że głowa państwa zajęła należne jej mieszkanie w domu, który porzucił kiedyś król).
— W górę jedź! — ochrypłym głosem woła dziadek. Sine plamy wstąpiły na policzki najwierniejszego ze stangretów — długim, białym batem świsnął po grzbietach czterech siwków, a te — ze strachu czy przekory splątały zaprzęg. Do tyłu skoczyły miast do przodu, aż się zachwiał na koźle typ z policji i wrzasnął głośno:
— Co u diabła!
— Chytaj pan dyszel! — huknął Dubiel szarpiąc lejce i policjanta chyba kopnął, bo go tak zniosło z wysokości, jak pajaca z dykty znosi w strzelnicy trafny strzał.
— Wio! malutkie — zapłakał Dubiel, a dziadek stojąc za plecami stangreta — jazda! — ryczał — psiakrew! — A tu już biegną policjanci, wojsko, szpicle i miejska służba.
Co dalej było? Tak było, jako miało być. Grzmiały kopyta w zamkowej sieni, pod kołami szemrał żwir dziedzińca. Czekaliśmy długo w lesie wyniosłych kolumn lekkie galerie unoszących, parskały konie, kiwając łbami na pomyślność. Aż zadzwoniły ostrogi adiutantów, wrzasła komenda, błysnęły szable hono-