biegu spięła ostroga, i nowym wstrząsem poruszona ziemia rzucała o trybuny burtę falę skóry, sukna, drzewa, żelaza, darni, piany, potu i krwi. Ręce kurczowo zaciśnięte na drzewcach, szablach i uzdach, i twarze skryte w cieniu daszków i hełmów, i oczy koni, oczy ludzi w gorączce cwału. A trąby grały, bęben bił i chorągiewki trzepotały jak skrzydła ptaków wypłoszonych nagłym wystrzałem z wodnej trzciny. Sfrunęły żółte, białe, czerwone przeleciały kluczem, potem różowe jak ibisy, błękitna smuga jak złudzenie, jak wizja lotna przypłynęła, a za nią malinowa smuga — jak obłok, który wiatr zwiastuje: malinowe chorągiewki, malinowe otoki u graniastych czap orłami z blachy uskrzydlonych. Wstałem wtedy; nogi miękkie miałem, jakbym z konia spadł, jakbym całe Błonia przebiegł z ułanami. W oczach czarne chorągiewki czy motyle-żałobniki. Suchość w gardle jak od krzyku, choć przysięgnę, że milczałem. Wstałem, gdy ten malinowy obłok zawirował, ze snu, i ułani wypędzeni z mego domu nadjechali z brzękiem broni, w świstach wiatru, z rżeniem koni, a ich rotmistrz wzniósłszy szablę krzyknął śpiewnie:
— Na komendu moju baaaa.... uść!
Dźwignąłem rękę do krakuski i wnet zawirował świat — upadłem.
Zbudziłem się w łagodnym klapu—klap po bruku. Ktoś w ramionach mnie kołysał i alkoholiczny zapach wionął prosto w nos. Przed sobą ujrzałem zgarbione plecy Dubiela i cylinder na tył głowy zesunięty, jakby już, już miał spaść. A nade mną ktoś chrypliwie i żałośnie nucił:
Miała baba indora, indora, indora,
Wsadziła go do wora, do wora — bęc!