— Co wolisz, powiedz, burzyć czy budować?
— Jedno bez drugiego sensu nie ma.
— Budujesz przecież, żeby stało.
— Kto inny zburzy, jeśli nie ja.
— Ach, tak, prawda... A co ostatnio ci się śniło?
— Różnie: jazda pociągiem, lot ślizgowy, klucze, patyki i kieszenie.
— A co najczęściej? Jakiś może sen szczególnie uporczywy, który cię męczy, przed którym chciałbyś uciec, skryć się?
Pomyślałem chwilę i spuściłem głowę.
— No? Pomyśl dobrze i nic nie kryj. Wszak jestem twoim przyjacielem.
— Panie doktorze — głos mi zadrżał.
— Słucham, dziecko.
— Mam taki sen, o którym nigdy nie mówiłem — nawet sobie samemu, jak gdybym go chciał skryć gdzieś głębiej, zepchnąć jakby na dno samo.
— O, właśnie — zatarł ręce doktór, a mnie zwilgotniały oczy, bom nagle pojął me cierpienie i to, że mówiąc ulżę sobie:
— Śni mi się jakaś — jakby — bliskość.
— Ciemna?
— Bardzo ciemna i wielka.
— Chmura?
— Nie wiem. Może być chmura, woda, cień, czy zwierzę wielkie lub osoba.
— Twarz widzisz?
— Nigdy.
— Słyszysz głos?
— Nadchodzi w ciszy.
— Boisz się?
— Tak, lecz pragnę także.
— Krzyczysz wtedy, czy chcesz uciekać?
Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/90
Ta strona została uwierzytelniona.