— Dziecko — powiedział wstając z krzesła — dziecko, ty uważaj.
— Będę uważał, proszę pana, będę uważał, zanim zrobię krok.
Odszedł głową trzęsąc. A ja do klocków powróciłem.
Nazajutrz, w godzinach urzędowych, zajęliśmy obaj zwykłe nasze miejsca: dziadek w fotelu, ja pod biurkiem. Nikt z nas nie wyrzekł ani słowa, jakby nie było tych wydarzeń z dnia poprzedniego. Późnym wieczorem, kiedy dziadek pod kompresami wypoczywał, a mnie zapędzono spać, narady trwały w całym domu i konsultacje między piętrami. Przede mną kryto się starannie, a ja nie usiłowałem nawet podsłuchać szeptów. Znałem ich przedmiot bez słuchania: o mnie chodziło i o dziadka — o dziadka ubezwłasnowolnienie i o to, aby wnuka oddać do domu dla niezwykłych dzieci. Był taki ponoć gdzieś za miastem, doktór Kraft nad nim pieczę sprawiał i on chyba tę myśl rzucił rodzinie. Byliśmy obaj zagrożeni: ja i dziadek; obu czekała nas rozprawa.
A był to wtorek, dzień jałmużny, przez pamięć na świętego patrona biednych, Antoniego z Padwy, któremu poświęcony był ten dzień tygodnia. W każdy wtorek biuro dziadka otwarte było przez godzinę dla biedoty, którą u wejścia witał gipsowy posąg ich patrona. Święty Antoni był młodziutki, różane było jego liczko, a łysą pałkę zdobił tylko wianuszek ciemnych włosów. Na sobie miał brązowy habit białym przepasany sznurem, spod którego wyglądały bose stopki w cienkich trepkach. Na ręce Święty trzymał Dziecko, w drugiej dłoni krągłą bułkę. Bułki takie leżały w koszu od bielizny, u stóp Świętego ustawio-