Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

kapelusz z dużym skrzydłem. Z czerwonego oka ciekła mu łza i z ust ślina sączyła się srebrną nitką. Ten był cichy i skromny, tylko krzyżyk na moim czole zawsze chciał nakreślić i bardzo smutno się uśmiechał, kiedy mu dziadek nie pozwalał na ten kapłański gest.
— Nie trzeba? — pytał chory ksiądz i głową trzęsąc precz odchodził.
— Dlaczego, dziaduniu? — pytałem, gdy wyszedł.
— Wariaci — mruczał — im się wszystko zdaje. Ja tam tych ich bujd nie lubię. Dam, co trzeba, i już, ale te ich, panie, mowy, gry, zaklęcia...
Aktor jeden był, którego karierę zniszczył alkohol; ten znów pana grał wielkiego: pelerynę miał czarną podszytą purpurą, na głowie beret aksamitny, monokl w oku, a w ręce laskę z białą gałką.
— Witam pana łaskawego — grzmiał od progu i fałdem peleryny wionął.
Zapowiadał zawsze, że niedługo rozpocznie grywać w wielkich rolach, i z góry miejsca obiecywał w lożach pierwszego piętra. Złotówkę brał z wstydliwym krygiem i wołał:
— Łaskawco, dzięki, oddam wkrótce!
— Nie trzeba — mruczał dziadek i dodawał: — Za moje zdrowie, wypij, bratku.
Tylko przy wizytach Cezara nie dawano mi asystować.
— Mały, wychodź — wołał dziadek, kiedy tylko z dala słychać było śmiechy służby, dźwięk gitary i biadanie czekających swej kolei, których ten wesoły żebrak mijał z monarszą bezwzględnością. Był to student filozofii, jak mówiono wtedy — dziś filologiem by go zwano — który z głodu pono, czy z miłości dostał pomieszania zmysłów. Ten kostiumy często zmieniał: raz się zjawiał z gołą głową, wygoloną i w jakimś prześcieradle narzuconym na ramiona: