Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

-portrecista, co wędrował z kartonami i w pięć minut chciał odtworzyć rysy dziadka, moje, ciotek — po złotemu od sylwetki; a to znowu jakiś pisarz wielki, choć nieznany, który z teczki wydobywał teatralne sztuki, wiersze i powieści, albo mędrzec pisujący listy do najsławniejszych ludzi świata z projektami szczęścia, dobrobytu i pokoju; albo jakiś święty, który miał widzenia; matka z dwojgiem dzieci, z których jedno nadzwyczajnie zdolne było, drugie za to pokrzywdzone na umyśle i urodzie; albo znowu zabiedzony działacz jakiejś partii, który obiecywał przewrót w zachowawczym duchu (króla na tron chciał wprowadzić); inny zasię groził gniewem ludu; inny jeszcze działał w sprawie uciśnionych zwierząt i epokę nową wieszczył pobratania wszystkich ssaków. Coraz więcej było bzików, coraz mniej zwyczajnych dziadów. I każdemu dziadek dawał grosz wtorkowy; tylko słuchać nie chciał płaczów, gróźb, obietnic, wróżb, tylko nie przyjmował dzieł, projektów, leków, próbek.
— Nie potrzeba! — wołał, ręce wznosząc i jak szewc siarczyście klął.
A mnie było żal wariatów. Ciekawiły mnie ich plany i pomysły, zabawiały żarty i płacz wzruszał; świat mi się wydawał piękny i bogaty, gdym ich słuchał. I prosiłem:
— Pozwól, dziadku, niechaj każdy, co chce, powie.
— Bajdy!
— A kto wie, czy tak nie jest, jak nam mówią. Niechaj mówią — każdy prawo ma do bajd. Kto to wie, jak jest naprawdę?
— Nie pleć mi tu... — mruczał dziadek, milkłem zatem i w mej jamie musztrowałem wierne wojska.
A tego wtorku pamiętnego, nazajutrz po awanturze z szewcem, wszedł dziad jeden i powiedział:
— Panie, już niedługo sądny dzień. Słońce ma się