Człowiek, który patrzał od dzieciństwa na cudny, a co dzień inny zachód słońca, co pierwsze dzieciny kroki stawiał po ścieżynie tak zwodniczej, stromo i swawolnie się wijącej, co widzi tyle postaci koło siebie zaklętych w granity, wierzy, że to są ludzie lub zwierzęta skamieniałe za karę, co słyszy tyle baśni o nich, wyszeptanych mu do ucha przez szemrzące po dolinach potoki — taki człowiek nie może sobie upodobać życia tak monotonnego, jakie daje chodzenie koło gospodarstwa, lub włóczenie się tam i na powrót za pługiem. On musi i ma w sobie coś poetycznego. Musi swoją siłę, która go pcha przemocą w życie, w inny sposób zużytkować i, jak potok górski, rozbić się w tysiące kropel w kaskadzie, by później zespoliwszy się, znowu swoją pierwotną siłę odzyskać i dźwigać olbrzymie granity, obracać młyńskie koła, podnosić ciężkie foluszów młoty.
Nic więc dziwnego w tem, że górale tak rwali się do rzemiosła zbójeckiego, myśliwskiego lub pastersko-hulaszczego.
Sabała zbójował, to fakt. Przyznawał się do tego sam, ale tylko przed tymi, o których był przekonany, że nie będą nań spoglądać jak na prostego zbrodniarza, ale zrozumią, usprawiedliwią, boć iść na zbój nie znaczyło iść na rozbój i zabijało się tylko wtedy, gdy nie było innego
Strona:Andrzej Stopka Nazimek - Sabała.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.