Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/102

Ta strona została przepisana.

w domu państwa Jaerneploog? Przelotne spotkanie, ale ja zawsze zapamiętam twarz widzianą. Zresztą tylu mam znajomych po świecie — tysiące!
— I ja panią znam, ale z pewnością nie od tych państwa z Buffalo. Przysiągłbym, że znam, ale znikąd; najprędzej przyśniła mi się pani.
— Zabawne i możliwe. A kto pan jest?
— Świda, Polak.
— To ciekawe! Nigdy w życiu nie mówiłam z Polakiem. Varsovie — Cosusco — Quo Vadis...
Tak się zaczęło. Rozmawiali całemi dniami. Na okręcie byli jak sami, nikt im nie przeszkadzał. Płynął z nią, nie wiedząc o świecie bożym, zapomniawszy zeszczętem, gdzie jest, skąd się to wzięło i co będzie dalej. Porwała go w niej potęga przestrzeni świata, szalona bez celu fantazja, urok nieznanego zjawiska. I kusząca uroda i jakowaś niepokojąca męskość tej panny, hasającej po morzach i lądach, jej samowola i wyzywająca śmiałość, wobec których uginał się spłoniony i truchlejący. Zaczarowany był ten okręt, ocean i on sam. Ale dopiero na morzu Czerwonem, gdy upał zaczął dusić pierś i trwożyć serce, gdy rozpalony mózg przestał dzielić sen od prawdy, pewnej nocy zerwał się nagle. Przez otwarty iluminator tchnął duszny zapach morza, woda paliła się odmętem tęczowych ogni i widmowych połysków. Jarzyły się roje ogromnych nieznanych i bliskich gwiazd, a między niemi przebłyskał i gasł, rodził się i zamierał, jak dalekie wołanie, zagadkowy uśmiech miss Helgi. Poszedł białym, dusznym korytarzem, lśnią-