Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/108

Ta strona została skorygowana.

polskie, radośnie niepodległościowe i, wyobraź sobie, ani słowa o żadnych bitwach, ani o tych oberwanych rękach.
— Słuchaj no, Nusym, a cóż na to wszystko nasz Anglik, kniaź Botwid?
— Lord-Kretyn? Sam bym był ciekawy, alem nic nie słyszał. Ten równie dobrze może grać w tennisa z prawdziwemi lordziętami w Anglji, jak być bolszewickim komisarzem, lub wysokim urzędnikiem przy generalnym komisarzu Ziem Wschodnich i pilnować swoich magnackich włości, położonych w mocno niepewnej strefie. Nie wiem, może sobie za drugim razem naprawdę w łeb strzelił i już. To był typ. I cóż ty masz za zamiary, szlachetny Marku?
— Nie mam żadnych. Narazie jadę do Paryża.
— A tam co?
— Nic. Posiedzę sobie z jaki rok.
— To ja ci powiem: jedź i zacznij pisać pamiętnik swoich przygód. Będziesz literatem! Oddawna wiedziałem, że na tem skończysz. Ty już piszesz, przyznaj się.
— Poco mam pisać? Śmieszne.
— Jak sobie chcesz, ale minąłbyś się z powołaniem... Ja obserwuję wszystkich naszych chłopaków. Ty byłeś zawsze fantasta, samotnik, a do tego leń pierwszej klasy — naczelna kwalifikacja na artystę. Jakąż ty miałeś pogardę dla pracy i dla tego żydka, Nusyma Skurnika, który zawsze wszystko wykuł i miał wszystko na czas rozwiązane, napisane, wypisane i przepisane.