Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/109

Ta strona została skorygowana.

Rozmawiali. Nusym co chwila wymieniał ukłony. Witał się z dostojnymi sarmackimi panami, z żydami, z wojskowymi i z jakiemiś typami łajdackiemi w szykownych ubraniach. Nagle Marek aż skoczył.
— Co ten tu robi? Przecież to carski pułkownik Chapownicki?!
— Tak, to generał Chapownicki. Powinien się nazywać Łapownicki. Intendentura. Ty go znasz?
— Czy go znam... Boże miłosierny! Obóz jeńców w Darnicy! Przecież to ten sam! Moskal, Moskal zabity i drań, siepacz, na nas, legjonistów, najgorszy pies!... Więc to tak? I nikt o tem nie wie? Polski generał! Już ja się postaram!..
— Nie staraj się, Marku, daj spokój. Teraz wojna. Po wojnie armja polska wyżyga ze siebie odmęt kału i będzie zdrowa jak koń. Ale narazie i tacy są potrzebni. Skądże weźmiesz fachowców? Ten naprzykład pracuje dzielnie, choć drogo nas kosztuje. To wielki złodziej, wyszkolony w wojnie światowej. W każdym razie choć trzydzieści, a może pięćdziesiąt procent odliczymy na bok — żołnierz w polu otrzyma połowę tego, co mu się należy. W naszych stosunkach to się kalkuluje wcale nienajgorzej. Jego poprzednikiem był człowiek idealnie uczciwy, więc naokoło niego wszyscy kradli i spekulowali, a do żołnierza nie dochodziło już nic. Z obu miałem do czynienia, więc wiem. Mój bank finansuje dostawy dla wojska. Uspokój się. Co tam nasze złodziejstwa... Nasi zagraniczni dostawcy, to dopiero artyści! Nieprędko im dorównamy, przy wszystkich dobrych chę-