Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/110

Ta strona została skorygowana.

ciach. Jedno mnie zastanawia, drogi Marku. Że też ty, taki męczennik, idealista... Pozwól, że powiem — poco ci tak pilno do Paryża? Uciekasz z Polski? Nawet się nią nie nacieszysz? Już ci obrzydła? Za dużo Chapownickich? Nakładli ci w uszy straszliwości, od których włosy na głowie... Daj spokój, można wytrzymać.
— Od niczego nie uciekam. Nienawidzę idealistów, którzy jeszcze teraz lamentują nad Polską. Jest, jaką jest. Jadę do Paryża, bo poprostu robię, co chcę. Muszę trochę postudjować, bo nic nie umiem.
Nusym roześmiał się.
— Nic z tego nie będzie. Gdzie tam tobie, drogi Marku! Obkuwanie zostaw innym, zresztą bez niczyjej namowy, z własnego natchnienia uczyniłeś to dawno, jeszcze małym chłopcem. Patrzaj wokoło z mądrym uśmiechem. Zażyj zabawy. Puszczaj się. Bierz wszystko przez ciekawość, pogodnie, na wesoło. Dla innych książki, a dla ciebie akademja świeżego powietrza. Nie myśl o niczem. Ciesz się Polską zdaleka. Już my za ciebie będziemy się trapić. Oto masz program. Usłuchaj kolegi! Tą metodą wejdziesz na swoją drogę, sam nie wiedząc nawet, kiedy — a jeszcze w Paryżu!
— Znasz Paryż?
— Bywam tam co trzy tygodnie.
— Ach, wy spekulanci. Do Paryża jeździ na swoje szachrajstwa. Do takiego Paryża...
— Wspaniałe miasto! Gdybym się nie kierował na Polaka, osiadłbym tam na stałe dla samej rozko-