Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/111

Ta strona została skorygowana.

szy oddychania tamtejszem powietrzem. A bez naszego szachrajstwa Polska nie mogłaby prowadzić wojny, pomimo znanego bohaterstwa swoich żołnierzy. Marku, więcej szacunku dla naszej kanalji. Inaczej nigdy nie zrozumiesz Polski. Cnoty są bardzo potrzebne, zawsze ich za mało i któż bardziej, niż ja... Ale cnota to miód. To jest smar. Kanalja w życiu to osie, tryby. Zdrowy, pierwotny egoizm, energja bezwzględna, dzikie żerowanie, są to instynkty bezwiednie twórcze i najpotężniejsze, bez których życie społeczne nie mogłoby istnieć. Tak jest wszędzie, również w naszym kochanym Paryżu, nie wiem, dlaczego u nas ma być inaczej? Dlatego, że pisali trzej wieszcze, Towiański, Cieszkowski i tylu szlachetnych? Przepraszam cię, Marku, bo oto łotr z za oceanu, na którego czekałem. Codzień tu jestem w południe.
Marek patrzał przez okno. Przed Bristolem gromada samochodów z obcemi odznakami. Dyplomacja! W rzece przechodniów odgadywał co chwila postacie znamienne, dźwigające na sobie losy narodu. Przemykali się młodzi szykowcy, ludzie wynędzniali, świetni oficerowie, piękne panie, ubrane podkasaną modą, ludzie zatroskani, spieszący się i wałęsające się próżniaki. Roiło się to, wymijało, prześcigało, skupiało i rozpraszało; w zwykłym codziennym tłumie ulicznym Marek dostrzegał zmącony, zagadkowy nurt polskich przeznaczeń. Łudził się, że coś w tem chwyta, że coś rozumie. Z zamętu wciąż układał się i rozwiewał obraz dawnego zatajonego w duszy marzenia o tych ludziach nieznajomych. Starym obyczajem