Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/118

Ta strona została przepisana.

dala, kołysząc ten polski obraz w rytm pogodnej beztroski, dawała odpuszczenie ciężkim myślom, wygładzała zmarszczki na czołach, narzucała twarzom uśmiechy. Najgorszy pesymista zastanowi się głęboko nad swemi pogrzebowemi tezami — niech tu jeno przyjdzie i spojrzy. Przeminął, poszedł wniwecz okres pokuty i ofiary. Radości Polsce potrzeba, otóż to! Nunc est bibendum.
Na sali królowała najwyższa dystynkcja. Jeno w najdalszym kącie od czasu do czasu wybuchał gwar podniesionych głosów i zagłuszał orkiestrę. Ktoś tam perorował po pijanemu. Zrywał się gromadny, hulaszczy, huraganowy śmiech, młody, kipiący życiem, nieprzyzwoity i niedopuszczalny w tak dostojnym lokalu. Jednak poważni ziemianie, dygnitarze i luminiarze, ich najcnotliwsze żony i nieskazitelnie wychowane dziewicze córki z ciepłą życzliwością poglądali w tę stronę, jak gdyby nawet z pewną zachętą. Wreszcie gruby i sumiasty najszanowniejszy jegomość powstał od swego stolika i, wysoko wzniósłszy szklankę, poczerwieniał jak burak i krzyknął:
— Niech żyje armja na froncie!!
— Bić Moskali!
— Cześć mężnym!
— Orkiestra!!
Wszystko wstawało z miejsc, wolało, klaskało, piszczało. Zagłuszył to chór młodych głosów. Dziwna, jak z innego świata, huknęła pieśń żałosna i męska. Była w niej skarga a zarazem wyzwanie. Jej melodja i jej słowa wyodrębniły tę garść wojskowych w od-