Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/120

Ta strona została przepisana.

— Co za ja? Ja, to jest nic! Ale kiedy mówię ja, to znaczy my wszyscy, czyli w imieniu całej linji od Dyneburga do Dniestru. Czyż nie tak? Baczność! I cóż na to odpowie cywilna Polska? Więc oświadczamy jako wasi synowie... A kiedy syn pyta ojca, rodzonego ojca, który urodzony w powiciu, nigdy nie widział żadnej wiosny ani razu w życiu? Cóż poczniemy z tym faktem? Straszna to jest chwila osobliwa, nie daj Boże nikomu dożyć. A teraz powiem odrazu najważniejsze, bo nie umiem wykładać jako mówca. Moi państwo, żarty na stronę, bo wojna to nie zabawa. To jest pierwsza rzecz. A druga, czyli właśnie najpierwsza, dotyczy... Bez tego nic! Mówię, że nic!!
Mówca urwał i wzniósł ramiona, chybnął się. Koledzy go podtrzymali, ale on podał się naprzód i wysunął obie ręce wprost do Marka, jak gdyby miał zamiar spłynąć zgóry w jego objęcia.
— Więc ty żyjesz? On żyje! Słuchajcie! Patrzajcie! Świda wstał z grobu! Powrócił z niewoli! Tu on stoi. Czy ty naprawdę? Jeżeli naprawdę, to pocóż się dekujesz w cywilu, Świnio jedna, Świnio, powiadam wyraźnie. Jeżeli to nie jest zresztą przykre nieporozumienie, gdyż, szanowny panie... Gdyż narazie jestem nieco... Nieco...
Ale już go któryś porwał w objęcia. Nawet nie wiedział, kto. Potem kto inny łamał mu żebra. Podawali go sobie, jeden drugiemu. Najserdeczniej całował się z nieznajomymi. Co chwila jakaś twarz, przypomniana jakby z innego świata i z cudzego ży-