Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/124

Ta strona została przepisana.

zagrody, do swojego „Smyka“, poklepał go, popieścił, za łeb go do siebie przytulił i — jak nie huknie... Wpadłem w tej chwili, bom za nim szedł i czekałem był przy zagrodzie. „Smyk“ wali się na ziemię, a pan rotmistrz już trzyma Kolta przy skroni. Dopadłem, i tyle, żem go jeszcze zdążył podbić pięścią pod łokieć — wypaliło. Wtedy właśnie w tej stajni w Bobrujsku pan rotmistrz się tak samo do siebie uśmiechał.
Marek ścierpł.
Rotmistrza Goślickiego poznał na ułańskiej „popijawie“ w hotelu Europejskim i człowiek ten odrazu pociągnął go do siebie tak przedziwnym urokiem, że przyrósł doń od pierwszej chwili. Zdawało mu się, że na niego właśnie czekał był przez całe swoje życie, że po całym świecie jego to właśnie szukał. Zakochał się do tego stopnia, że zdołał wydrzeć się starym kolegom, wyrzekł się swojskiej, kochanej atmosfery w pułkach legjonowych i poszedł, jak urzeczony, za rotmistrzem do czysto „katolickiego“ pułku, gdzie mu zresztą było niezgorzej. W twardem życiu bojowem przyjaźń rotmistrza roztoczyła się nad Markiem, jak przedziwna błogość. Sam podejrzewał, że był śmieszny ze swojem bezgranicznem uwielbieniem, ale kochał w sobie i to. Wiedział, że rotmistrz lubił go bardzo, ale bynajmniej nie całkiem nadzwyczajnie, jeno poprostu i że mógłby się bez niego nawet ostatecznie obyć. Zupełnie nad tem nie cierpiał. Wystarczało mu najzupełniej, jak było. Potrzeba mu było jeno upustu i możności dla nieposkromionej żądzy kochania. Z przyjacielem był nieśmiały i zawsze jak