Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/125

Ta strona została przepisana.

gdyby nieoswojony. Byli od samego początku na „ty“, ale Marek nigdy nie mógł się z nim spoufalić. Rotmistrz Goślicki był szczytem człowieka, wzorem żołnierza. Był najpiękniejszy, najcudniej siedział na koniu. Jego odwaga była zawsze niezawodnie spokojna, jak gdyby zjawisko śmierci było mu nieznane i nawet nieprzypuszczalne. Z uroczym wdziękiem prostoty zdawał się nic nie wiedzieć o swoich zaletach. Z ludźmi był zwyczajny. Jednakowo zwyczajny wobec przełożonych i podkomendnych. Małomówny, skupiony, mrukowaty. Niekiedy zjawiał się na jego posępnej twarzy niespodziany uśmiech, który na chwilę odsłaniał i okazywał niezgłębione, jakieś kuszące piękno tej duszy. Marek bezwiednie przejmował i powtarzał jego ruchy, sposób mówienia, naśladował jego przyzwyczajenia i tak, jak on, trzymał się w siodle. Rotmistrz był zamknięty w sobie. Marek nic się od niego nie dowiedział o jego sprawach, o żonie, o jego dawniejszem życiu. Zalo sam, o ile była pora potemu, opowiadał mu o sobie wszystko, spowiadał się ze swoich chęci i myśli. Nie było tajemnicy, którejby mu nie był powierzył i jakże był mu wdzięczny za to jedno, że go słuchał.
— Romek, ja naprawdę chcę z tobą nareszcie pogadać
— Owszem, mów.
Dochodzili właśnie do Bugu, śpiesząc na odgłos uporczywej strzelaniny, w której zrzadka odzywały się i armaty. Po milczeniu i pustkowiu kilku dni zarysowała się wreszcie kędyś jakowaś linja bojowa.