stanęli i czekali. Rotmistrz zatopił się w pisaniu. Odwracał jedną za drugą kartki bloku meldunkowego i pisał wyraźnie wielkiemi, szeroko rozstawionemi literami. „Dragon“ stał nieruchomo i ani drgnął, jak gdyby wiedział, że nie ma panu przeszkadzać w ważnem pisaniu. Koń wysoko zdarł łeb i bystro patrzał w dal, we mgłę, nadsłuchując. Rotmistrzowi zdawało się, że pisze przez sen i że cała reszta jest też snem: mgła, piach, jałowce, konie, ludzie i wojna i ona również, jego cudna żona, jedyna na świecie. Nigdy jej nie było! Gdyby ona była prawdą, nie dałaby mu dręczyć się teraz, nie dałaby mu zginąć. Zbudziłaby go ze złego snu jednym ruchem ręki, jednym pocałunkiem. Był rozżalony i powstrzymywał się, by o tem nie pisać. Wikłało mu się w głowie. Obróciły się w nicość olbrzymie przyczyny tego, co się w nim działo, i przepadły gdzieś daleko. Został w nim jeno rozkaz kategoryczny, który musi wypełnić. I zostały jeszcze same rzeczy drobne. Spojrzał z pod oka na szwadron. Zabolał go, jak rana, strach wypisany na maleńkiej skulonej twarzy Czepielaka, żołnierza dziecka, i łza zakręciła mu się w oku. Schwycił wlot ponure spojrzenie wachmistrza Smyli i nasrożył się. Spojrzał na Marka, który właśnie zapalał papierosa i uśmiechnął się przekornie.
— Napiszę i o nim. I narysuję go, żeby wiedziała napewno, że to ten, jak się spotkają.
I zaczął rysować starannie, pokracznie. Ale po minucie zamazał rozpoczęty portret. Oddarł kartki z bloku, złożył, schował i zapomniał o tem w jednej
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/128
Ta strona została skorygowana.