Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/129

Ta strona została skorygowana.

chwili. Drażniła go obecność Smyli. Milczący ten człowiek ciążył mu teraz, był nieznośny, przeszkadzał.
— Wachmistrz! Weźmiecie dwóch ludzi i jazda natychmiast! Co oni tam u djabła robią na lewej osłonie? Od pół godziny żaden się nie pokazał! Poszli przed siebie, wyzdychali, czy co...
Z Markiem też należało skończyć, póki czas. Kiwnął nań głową, odjechali nabok. Skupiony szwadron majaczał w omgleniu. Rotmistrz mówił, śpiesząc się, jak gdyby chciał byle prędzej zbyć tę rozmowę. Czekały go sprawy natarczywe i kolosalne, a on tu musi wywnętrzać się i gadać, opowiadać...
— Siedem lat wojny — ty to rozumiesz? Mam trzydzieści pięć lat i siwe włosy. Ani razu nie wstyd mi było przed żołnierzem, teraz co? Za jakie moje winy taka hańba?
— Nic sobie z tego nie robię. Mnie żołnierz zna. I ciebie też.
— Szczeniaku, nic nie rozumiesz!
— Do djabła z tem! Nie chcę nic wiedzieć. Robię, co do mnie należy, i już, bo ja od tego. Ale wiem, że mam wodza, który za mnie myśli, za nas wszystkich on czuje. Tyś z nim nie był, aniś go na oczy nie widział, ale myśmy z nim wyłazili z takich opałów, z takich tarapatów... Zawsze wyprowadził!
— My pierwsza brygada! To był piękny poemat! Ale was była garść, wszystko u was było malutkie... Teraz...
— A teraz jest ogromne! Ale i on ogromny!
— Zgoda! Może tak jest! Przecie ja przed nim