Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/131

Ta strona została przepisana.

mgła usypiała go. Nieprzezwyciężona senność zginała mu grzbiet, odejmowała ręce i nogi. Lada chwila zsunie się z siodła. Oddalona orkiestra dęła w trąby, gasła i wzmagała się. Słuchał z lubością i usypiał. Leciał ponad głową tajemniczy aeroplan i grał, dźwięcząc głucho w głębi chmur. Chmury go wciągały, utulały — usypiał.
Resztę rozmowy Marek odłożył na czas sposobniejszy. Myślał o moście, który musiał tu gdzieś być niedaleko. Ale most nie może nie być obsadzony. Myślał o brodzie, który znali dwaj przewodnicy chłopi, porwani dziś z pola i idący w szwadronie na postronkach. Na jakie licho tu czekać? Postanowił zbudzić rotmistrza za pięć minut. Niech się zdrzemnie. Niechże się trochę zapomni — nie śpi prawie od tygodnia. Za wszystkich czuwał...
— Panie rotmistrzu!!
To kapral Łęcek nadleciał od przedniej straży. Chłopak był rozpromieniony, na pucołowatej gębie uśmiech od ucha do ucha.
— Co jest? — ocknął się rotmistrz.
— A jakaś piechota wali traktem prosto na nas
— Jakaś? — To jest powiadam, panie rotmistrzu, Moskale idą. Ze dwa baonów będzie, ale spore. Za niem może też co jeszcze jest, ale dalej nie widać, mgła
— Blisko?
— Będzie stąd na pół wiorsty.
— Jak idą, z ubezpieczeniem?
— Ale! Tak walą przed się, jak bydło!