— A czegoś ty taki rad?
— Bo mgła, panie rotmistrzu, terazby ich można odrazu wszystkich... Co do jednego! Zajechać im jeno naprzód, aby tądy na prawo... Przecież oni wyraźnie od kogości wieją!
Chłopak dygotał z ochoty. Rotmistrz uśmiechnął się życzliwie.
— Daleko stąd do wody? Widziałeś?
Kapral aż się rzucił w siodle.
— Toć ten trakt idzie po samusieńkim brzegu! Ino ich najechać, ino aby drzeć się wniebogłosy, a strzylać bodaj naoślep — wszystkie pójdą do rzyki! Mgła, panie rotmistrzu!
Mała armja majora Muchinki od dwóch tygodni szła na tyłach rosyjskich, klucząc niesłychanie pokrętną marszrutą. Raz nacierała i jechała na karku nieprzyjacielskiej ofenzywy, to uchodziła w lasy i bezdroża, zapadała w ukryciu, rozsyłała patrole i raz w raz urządzała zasadzki. Już wlokła za sobą ze dwa tysiące wozów zdobycznego taboru, zabraną baterję artylerji polowej, kilkanaście „taczanek“ z karabinami maszynowemi i trzy kałmuckie wielbłądy. O tej porze zamierzali przekroczyć rzekę Wieprz i kierować się na Lublin, co do którego krążyły niesprawdzone pogłoski, że trzyma się jeszcze i broni.
Podstawę armji tworzyły trzy odcięte baony, szczątki trzech różnych pułków, oraz cztery kompanje formowane pokolei z odbitych jeńców i z napotykanych kup luźnie wałęsających się żołnierzy. Artylerja była zdobyczna, obsługa składała się z nadarzonych
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/132
Ta strona została przepisana.