kiem. Trzeba się jej było pozbyć. Zrodziła się zkolei hipoteza, że go całkiem nie było. Na ratunek przybyły dawne wspomnienia. Godziny zamąceń, zamroczeń, gdy nie miał o sobie pewności, a istota jego stawała się zjawą senną, wyłamującą się z pod wydarzeń dnia powszedniego, który szedł swoją własną koleją. Marek jak nakręcony manekin wypełniał swoje uciążliwe funkcje. Skąd się w nim brały niestrudzone czuwania, pomysły, decyzje? Chwilami sam się nad tem zastanawiał. Ostatecznie samo się wszystko rodziło, samo się wypełniało. On tyle, że zaledwie o tem wiedział. Major był zachwycony swoim komendantem kawalerji, która dla całej „armji“ była okiem i podsłuchem i ciągłą bezsenną czujnością. Jedno tylko miał do zarzucenia młodemu oficerowi: ten podporucznik Świda był ponury i nie chciał pić. Zaś major nigdy nie był zupełnie trzeźwy, popijał o każdej porze dnia i nocy. Utrzymywało go to w treningu bojowym i wytwarzało pogodę i ochotę. Na wojnie trzeba, żeby wszystko było na wesoło. Obywatel Myrkowicz podzielał ten pogląd, idący zgóry, ale po pierwszej stąd wynikłej awanturze został przez Marka zdegradowany i odesłany do taboru jazdy pod komendę taborowego wachmistrza. Cygana, który w cywilu był fornalem.
Wreszcie i Marek zajrzał do butelki. Stało się to, gdy przez powłokę martwej obojętności zaczął majaczeć i przebijać się obraz skłamany i straszny. Były to strumienie piasku, sypiącego się ze wszystkich stron w głęboki dół, gdzie przez chwilę spoczywało coś diugiego. Było zawinięte w derki i przyrzucone sosno-
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/136
Ta strona została przepisana.