Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/138

Ta strona została przepisana.

do siebie samego. Może natychmiast paść z tego nieba granat i zabić go. Dobrze! Może żyć do późnej starości — dobrze też. Nigdy sobą nie kierować, do niczego nie zmierzać, a patrzeć spokojnie i ciekawie, co samo ze siebie wyniknie, albo tak, albo owak, czy to nie wszystko jedno? Już nim los obracał rozmaicie i dziwnie. Doznał sam na sobie wiele strasznego, sporo przygód zda się niepodobnych do żadnej prawdy. Odmęt wydarzeń czeka nań w głębinach przyjść mającego czasu. Niech przybywają! Niechże się dzieje jako chce i jak tam wypadnie. Wojna może być jeszcze wygraną, a może już jest przegrana. Tak czy owak spełni do końca swój obowiązek. W razie klęski ostatecznej będzie cierpiał, jak cały jego naród, ale nie zapamięta się nigdy, nie podda się rozpaczy. Jest prosty — bierze życie, jakie jest. Jest twardy, przeżyje i to. Tamten był inny, piękniejszy, głębszy, ale w istocie słaby. Był uroczy, jak kobieta, romantyczny, rycerski, ukochany. Niech będzie błogosławiony los, który go z nim zetknął. Hojny dar losu, wieczysty! Albowiem choć go już niemasz żywego, nikt mu go nie odbierze z duszy. Jeszcze targa ból świeżo krwawiący i nie chce przyjąć całej prawdy. Ale przyjdzie jutro dzień spokoju i jeno wiecznej pamięci i wdzięczności. Zapiekło go pod powiekami. Przymknął oczy.
Usnął słodko i kiwał się w siodle. Dragon zaczepia jego Ulinę i skubie ją za grzywę. To znów i jedno i drugie nagle wraz stula uszy, łyska oczami i szczerzy do siebie zęby, udając straszną nienawiść.