Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/141

Ta strona została przepisana.

rzenie. Niegodziwy list! Niegodny! Jakże mógł taki człowiek?...
Niepodobna tego pokazać żonie. W tem oburzeniu była niezmierna ulga. Nareszcie jakaś skaza na świątości! Nareszcie coś ludzkiego, coś małego...
Dalekie dwa wiatraki chyżo obracają się i snują słodkim dwugłosem znajomą, starą melodję. Cała okolica drga i gra. Czegóż się od niego domaga odległa biała wieżyczka kościelna, wyrastająca z kępy drzew? Skąd niepokój? O tej porze tam już są patrole jego przedniej straży. Pochyło zbiega pole owsa ku gościńcowi, maleńki klin lasu i pochyły krzyż. Tuż folwark. Takie same folwarki są wszędzie. Murowane filary stodół. Połatane gontowe dachy. Na wzgóreczek wbiega aleja brzóz i gubi się po tamtej stronie. W tej alei na tle nieba szuka się kogoś, kogoś się wspomina... Idą górą, polem, a w dole gościńcem wlecze się piechota w obłokach pyłu. Pierwszy szwadron nagle odchodzi w bok.
— Co jest?
— Jakieścić jary tu są, trza obejść.
Gdy dojechał i spojrzał, ocknął się nagłe. Oprzytomniał i ogarnął siebie w jakowejś zimnej jasności, przejrzał siebie do samej głębi. Te parowy były jak nieomylne zwierciadło, które widziało i wiedziało o nim, co tylko kiedy było i jest. Ono zapamiętało wszystko. Zimne Doły.
Napróżno dochodzić, jak się to stało? Samo tak wypadło. Poprostu kluczyli i kręcili, aż tu trafili; szli długo, aż doszli. Ale wczoraj i jeszcze dziś rano