Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/142

Ta strona została przepisana.

patrzał w mapę i wiedział, gdzie jest, którędy idzie. Wiedział dobrze, jeno się niczego jeszcze nie domy słał. Dlaczego? Nawet mu to nie przyszło do głowy. A natarczywą ciekawością zaglądał w pokrętne zakamarki parowów. Kiedyż-to było? Szukał małego Ignacka, należało koniecznie zjechać aż na dół, odwiedzić mogiłkę pana Tuchołki. Albowiem nikt o nim nie wie i nie pamięta, on jeden na całym świecie. Dom rodzicielski, na który patrzał teraz, zdawał mu się zrazu obcy, jakby odmieniony. Nie do wiary, że tu był i że stąd wyruszył niedalej, jak przed kilku miesiącami. Znowu kłopot z tym czasem. Jakże się w tem połapać, rozeznać i nie zagubić? Z poza drzew na chwilę spojrzały nań trzy okna jego oficynki i wnet zasłoniły się wstydliwie kępą kasztanów. Zdążyły uśmiechnąć się doń porozumiewawczo i kusząco. W białej izdebce przesiaduje sobie spokojnie, marząc o niczem, dawniejszy on. Na ścianie rysują się zmienne obrazy tego, co było lub będzie jednakowo mętne i nieprawdziwe. Zgrzybiała kukułka wciąż jeszcze usiłuje wywoływać godziny, ale stary zegar uspakaja go, jak przyjaciel i mędrzec. Tik — tak, masz czas. Tik — tak, masz czas... O lube wywczasy! Z jakąż rozkoszą zamknąłby się w izdebce szczęścia. Ukryłby się przed całym światem, przed wojną, przed sobą. Duch opiekuńczy i rzetelny, dobry kusiciel na wszystko przyzwala; już zrobiłeś swoje, zrobiłeś za dziesięciu. Odpocznij, żołnierzu! Wszak sam los wojny przywiódł cię na próg rodzinnego domu,.. Dopiero teraz odczuł Marek ogromne brzemię zmęczenia. Po-