Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/145

Ta strona została przepisana.

— Marku! Marku!
— Jeszcze czego — niechże matka da spokój!
Za ogrodem prysła salwa. I jeszcze kilka strzałów. Jeszcze jeden. Stara Świdzina zasłoniła sobie oczy i pobiegła w głąb sadu. Wtem jakby w odpowiedzi na strzały dziwnie niedaleko ozwała się baterja, Zawyło nad ogrodem. Sześć szrapnęli osypało dachy stodół. Zawyło jeszcze! Sześć granatów poszło ku Zieleńcowi na wygon, który okrywały rozległe tabory majora Muchinki i gdzie niebawem miała się odbyć uroczystość rozdawania chłopom koni zdobycznych, wozów i innego łupu, który oddziałowi już zaczynał ciążyć.
— Podporucznik Świda! Co robi pańska Vorpatrola? Co jest, Kreutzhimmeldonnerwetter? Do wszystkich djabłów! Do choleryl
Oficerowie biegiem śpieszyli na swoje miejsca. Marek już był na koniu i wypadł z opłotków z pierwszym szwadronem. Baterja odprzodkowywała się nagwałt za śpichlerzem. Ale nieznane armaty ucichły. Major siedział na koniu, klął i ssał swoją oplataną flaszę. Piechota za folwarkiem rozwijała się szeroko w linje tyraljerskie.
Nagle na podwórze wpadł ułan. Zdarł konia przed majorem i dychał przez chwilę, nie mogąc przyjść do słowa.
— Co jest? Stuwem geworden? Bałwan jest?
Pucołowata gęba roześmiała się od ucha do ucha.
— To nasi! Panie majorze! Sztab dywizji stoi w Kąkolownicy!