Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/146

Ta strona została przepisana.

Nareszcie!
Ulga. Radość. Wszędzie wesołe oczy. Zewsząd wybucha śmiech. Major ze srogim wrzaskiem wpada na swego ordynansa. Nie zsiadając z konia, przyobleka nowy mundur z dystynkcjami, przypasuje szablę, ciska precz wyświechtaną furażerkę i paraduje w czapce majorowskiej z błyszczącemi galonami. Skupia koło siebie sztab. Jeszcze raz pociąga z flaszki. Prostuje się, nadyma się i pełen niezmiernej pychy rusza meldować się do dywizji.
Odwrót.
Odwrót. Odwrót. Z dnia na dzień. Krok za krokiem. Wieści z Warszawy przychodziły na front przekręcone, przeinaczone, spotworniałe. Ani krzty otuchy. Gorzkniały młode dusze. Oficerowie, żołnierze, przemordowani, bezsenni w nieprzerwanych bojach od długich miesięcy za Bugiem, nad Narwią, spodziewali się zastać potężnie obwarowane ośrodki oporu. Od straszliwie bliskiej i codzień to bliższej stolicy oczekiwali słowa nadziei, pragnęli serca i pomocy. Jak małe dzieci, oglądali się na matkę. Od nieprzyjaciela szły pociski i śmierć. Od stolicy godziły w nich gazety, plotki, oszczerstwa, intrygi, wiał zimny, śmiertelny dech strachu. Urodziła się, rozpleniła się w duszach nieufność i pogarda i zawzięta, tępa złość. Więc nie wierzono w nowy Rząd Obrony Państwa, nie wierzono w Armję Ochotniczą. Krążyły legendy o naradach, intrygach i walkach wokoło jakowegoś tajnego planu wielkiej, rozstrzygającej kontrofenzywy. Ale Naczelny Wódz otoczony wroga-