Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/147

Ta strona została przepisana.

mi, którzy wniwecz obracają jego genialne pomysły. Ale Naczelny Wódz gubi Polskę swoim ponurym, litewskim uporem. Mowa Lloyda George’a. Haniebny cyrograf w Spaa. Rządy, parlamenty, ludy, dyplomaci i robotnicy — cały świat przeciwko Polsce. A Francja? Gdzie jej pomoc sojusznicza? Podobno przybywa jakiś generał z bataljonem oficerów sztabowych.
Coraz bliżej Warszawy. Coraz gorzej. Nieprzyjacielskie zastępy prą, pchają się mrowiem. Obdarte, bose, zagłodzone, runęły na Polskę, jak nieprzejrzana szarańcza. Nie wstrzyma ich męstwo, wytrwałość ani straszliwe hekatomby. Ustępuje żołnierz polski z pola, jak wobec zalewu morza. Trzech na jednego. Pięciu na jednego. Dziesięciu. Armja upada na duchu, ulega. Na froncie śmiertelne wyczerpanie i niewiara. A na tyłach wszystkie stacje kolejowe i drogi i trakty pełne dezerterów. W piękne pogody lipcowe, w jasne dnie nadarzone dla żniwa mroczyło się w Polsce. Noc wchodziła w dusze, jak gdyby, zakreśliwszy cały swój obrót dozwolony przez Fatum, zamierało na niebie owo słonce, które zajaśniało w pamiętnym dniu Wielkiego Listopada.
Pewnego dnia w nielitościwą spiekotę mijał się Marek z jakimś bataljonem. Szara kolumna wlokła się, brodząc w tumanie pyłu. Bił od niej pot i brud, cierpki cuch utrudzonej piechoty. Kurz rozmazywał się w błoto, na spotniałych twarzach. Szli, szli i szli, przesuwając się jak bezimienne cienie, podobni do siebie o zatartych do niepoznania rysach.
— Serwus, panie poruczniku!