Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/148

Ta strona została przepisana.

— Kto taki?
— Ja jestem!
— Co za licho! Kto mówi?
— Szeregowy Plechyński, melduję posłusznie.
Kolumnę zatrzymano właśnie dla wytchnienia. Żołnierze walili się jak trupy po rowach, wszyscy co do jednego, pokotem. Zdawało się, że już teraz żadna siła nie ruszy ich stąd, nie postawi na nogach.
— Panie poruczniku, u nas nie to, co w kawalerji. Ciężko jest.
— Głupiś. Co ty wiesz o kawalerji?
— Rozkaz, panie poruczniku.
Marek przywitał przyjaciela obrażającem zdumieniem.
— Prędzejbym się śmierci spodziewał — wyrzekł cywilnem porównaniem, które na froncie nie miało żadnego sensu. Ale był bardzo wzruszony.
— Jeżeli już nawet ten namyślił się i wyruszył...
Armja Ochotnicza nagle nabrała w jego oczach wielkiej powagi. Ujrzał nieprzebrane pole pełne żołnierzy, głowa przy głowie, dzieci, młodych, dojrzałych, starych. Odważnych i tchórzów, inteligentów i analfabetów, poetów i filistrów, paskarzy i robotników, obszarników i fornali... Poweselał i serdecznie wytrząsał prawicę nowemu rycerzowi.
— Nie chcę przed tobą uchodzić za bohatera. Jest raczej inaczej. Jak wiesz, jestem wciąż jeszcze aspirant-Polakiem. Więc musiałem. Może mi się nawet bardzo nie chciało, ale cóż było robić? Zresztą stał się absurd, gdyż beze mnie tam w Eximporcie