Głucho hurkotały tabory po bruku drewnianym, ciągnąc głęboką nocą przez Warszawę. Nieprzerwane pasmo ładownych wozów z drzemiącymi woźnicami, ze zmordowanemi końmi przewlekało się przez ciemne wymarłe ulice. Ani przechodnia, ani światełka w oknach. Z szerokiej równiny, z pod bezmiernej kopuły gwiaździstego nieba wkroczyły wojska w ciasne, pokrętne, murowane wąwozy. Cicho. Dziwnie i przenikliwie odbijają w ścianach zmieszane kroki piechoty. Jej widmowe masy wypełniają ulice zgłuszonym szmerem oddechów, rozmów, metalicznych podźwięków. Patrzą żołnierze w czarne okna ze złą zawiścią — oto są ci, którzy śpią spokojnie. Poglądają w szyby ślepe i martwe, nie oddające za spojrzenie spojrzenia. Pytają z nadzieją, pytają we trwodze. Szukają mężów, którzy myślą i wiedzą i rozkazują. Łudzili się, że wszedłszy w miasto, wnet coś zrozumieją i odgadną, i że tu oznajmiona im będzie nareszcie jakowaś wielka prawda, oddawna przed nimi tajona. Przynieśli ze sobą ciężką krzywdę, która się w nich zastarzała i zawzięła. Darowaliby ją, odpuszczą ją z serca za dobre słowo, za jeden uśmiech. Pod zatwardziałością, pod szyderstwem gotowem i pochopnem czyhało wzruszenie serc utęsknionych i młodzieńczych. Czaił się na zaciętych wargach uśmiech radosnego porozumienia, wypowiadała się potrzeba i żądza ciepła i pieszczoty. Ale twardo spali niewiadomi ludzie, spali wszyscy w zatajonem swojem wnętrzu, pozamykani w domach, ukryci
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/150
Ta strona została skorygowana.
V