Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/151

Ta strona została przepisana.

przed tem, co groziło. Zamęczyła ich rozpaczliwa krzątanina tych dni, niepokój obudzonego sumienia, gorączka spóźnionych żalów, bezwład splątanych i krzyżujących się porywów, zamiarów i wysiłków, które zwaliły się wszystkie na ostatnią chwilę i utknęły, jak zatorem. Zmogły ich sprzeczne wieści, pogłoski, poczwarne plotki. Zmordował ich strach. Leżeli bezsenni, patrząc w mętną poświatę okien, narzucali kołdry na głowy, drżąc przed nadchodzącym dniem, śnili opętani przez obłędne widziadła, przywaleni zmorą, jęcząc przez sen. Zasypiali z chorą nikczemną nadzieją na coś, na cud, który sam się dokona dla nich i za nich. Uciekając od własnych myśli, ciskali klątwy i powtarzali sobie po raz setny straszne oskarżenia przeciwko domniemanym winowajcom. Przeżuwali jeszcze raz wszystkie plotki, zebrane z całego dnia, poprawiali je, uzupełniali i tworzyli własne na zapas, na jutro. Modlili się do Boga, leżeli krzyżem, składali ślubowania. Nieodmiennie już jutro wstępowali do Armji Ochotniczej, najdalej jutro składali u stóp ojczyzny cały majątek. Nikt nie wyobrażał sobie zajęcia stolicy i dlatego wmawiano w siebie nawzajem: to niemożliwe! Tem nikłem słowem odżegnywano potworny strach. Ale strach nie dawał się oszukać. Łudził, igrał, oddalał się, rozwiewał się, usypiał. Znienacka wracał, spadał jak huragan i deptał, i kopał i trząsł. Odbierał wszelką myśl i wszelki sąd, obezwładniał nawet zmysł samozachowawczy, jak ocknionym ze snu w palącym się domu.
Wojna dosięgła Warszawy i wkroczyła w ulice.