Długo ukrywała się za górami, za lasami, za siedmiu rzekami, nie nastręczając się, nie dolegając nikomu, cicha, skromna, nieobecna. Walczyli żołnierze, a reszta żyła po swojemu i tak miało być do samego końca, do godziny nieuniknionego, absolutnie pewnego zwycięstwa. Wątpliwość w tej mierze piętnowana była jako zdrada, każdy alarm uchodził za małoduszną nieprzyzwoitość. Zażegnano kłopot od strony wojny dla dokonania w spokoju pracy wielkiej odbudowy. Aż zadął wicher niespodziewany i jął pchać i gnać przed sobą burzę wojny. Miesiącami toczyła się jej krwawa chmura. Wiodło ją fatum niezgłębione i nieubłagane. Dziś armje w toku przegrupowania zalały ulice. Dziś po raz pierwszy w tej wojnie Warszawa usłyszy armaty.
Cała młodzież i wszystko co dzielniejsze dawno już w polu — nieomal od miesiąca. Powiadali, że sto tysięcy ochotników wzmogło wyczerpaną armję. Stolica okryła się niezliczoną mnogością odezw, plakatów, podniecających i zachęcających afiszów. Hasła, nakazy, okrzyki, py tania, nawoływania, groźby, maksymy, sentencje, wzniosłe bohomazy, karykatury, dowcipy i szyderstwa na stręczały się wszędzie. Napisy upstrzyły mury, drzewa tramwaje, słupy, dachy, płoty, szyby, urzędy i lokale teatry i kościoły. Deptało się po nich na chodnikach ćmiło się od nich w oczach i w głowie. Uporczywie nastręczało się to na jawie i we śnie, bodąc zaskrzepłe sumienia, pouczając nieświadomych, bawiąc odważnych i doostatka przygnębiając tchórzliwych. Nieprawdopodobna mnogość samorzutnych komitetów, kół, wydziałów, sekcyj, kooperacyj, zbiórek, związków, straży,
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/152
Ta strona została przepisana.