Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/153

Ta strona została przepisana.

opiek, pomocy rozpleniła się w tych dniach niewielu. Wspierając się solidarnie i straszliwie zawadzając sobie nawzajem, ciała te przy przygniatającej przewadze szlachetnych kobiet rozwinęły po mieście gorączkową lataninę, wyłoniły kilkudziesięciu prezesów, z których nie wszyscy jednak zdołali uzyskać wojskowe samochody. Mieszało się w tem wzniosłe ze śmiesznem, pożyteczne ze zbędnem. Obowiązywał nakaz; nikomu nie wolno być w tych dniach bezczynnym! Tak też było. Tym sposobem zagłuszano w sobie niepokój i trwogę.
A jednocześnie w głębinie dusz niewidzialnie i nieznacznie, dzień po dniu, z godziny na godzinę odpadała z ludzi pospolitość, małość i nikczemność. Zapalało się uniesienie. Rodziło się męstwo. Rosły serca. W grozie i burzy dokonywała się olbrzymia przemiana. Obok żołnierza w polu objawiał sie naród walczący. I chociaż o tej porze nikt o tem jeszcze nie wiedział, w stokroć już urosły siły obrony. A gdy nikt tego narazie nie wyczuwał, natychmiast poznał to wróg, gdy dotarł nad Wisłę i osaczył Warszawę.
W tych dniach ponurych i dręczących twarzą w twarz wobec śmierci i zagłady tajemna dusza stolicy wznosiła się w tragicznem pięknie dostojna i go^ dna wielkiej godziny dziejowej. Ludzie maleńcy, sami tego nie spostrzegając, wyrastali ponad własne głowy. Wśród nieopisanego zgiełku i zamętu każdy wysilał się i na własną rękę czynił swoje, nie oglądając się na rząd ani na komitety, ani na czyjś nakaz, ani na czyjąś pomoc, nie pytając się nikogo o pozwolenie. I w powszechnym chaosie nieładu sypały się nieprze-