Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/155

Ta strona została przepisana.

na wyżynie wiaduktu. Szarzała w pomroce rzeka, dziś tajemnicza i wróżebna, potężna jak bóstwo losu. Ona jeszcze broni i odgradza, ona dzieli od straszliwego jutra. Tamten brzeg czerniejący w oddali, jego światełka, jego przenikliwa cisza taiły w sobie ogrom i grozę niepojętego świata, który objawi się z brzaskiem dnia i przekreśli wszystko, co jest. Już płynie gdzieś od góry w nurcie tych wód dola, lub niedola, szczęście nie do wiary lub zagłada niewiarogodna. Tam kędyś nocą sunie z prądem Polski Przeznaczenie. Nie spieszy się ani ociąga, zna swoją godzinę świetlista nawa szczęścia i zwycięstwa, żałobna nawa klęski i zatraty. Tak i nie. Wszystko lub nic. W oddali, zrzadka zajaśnieją i zgasną mętne połyski, obudzą się i znikną głuche, jakby łagodne oddechy dział.
Na Placu Saskim gmach sztabu jarzy się od światła. Od góry do dołu, wzdłuż całej budowli w każdem oknie wre praca i nie, ustaje ani na jedną chwilę. Setki ludzi mozolą się,, tworząc jakowąś jedyną niczyją a wspólną myśl. Bezsenni przędą i utrzymują i nawiązują jej rwący się, zawikłany wątek. W stu salach, pokojach, zakamarkach biją tętna rozstrzelone, osobne. Dzwonią telefony, klekocą Juzy. Nawałą sypią się i tłoczą, gromadzą się w stosy raporty, meldunki, pytania, alarmy, wieści złe i dobre. Obwieszczają się niezliczone, co chwila inne, coraz nowe, dalsze i bliższe bitwy, starcia, potyczki, odwroty, kontrataki, zdobycze i straty. Setki znużonych oczu patrzą w mapy, w widmo pól, lasów i dróg, po których w tej samej chwili prawdziwi, żywi ludzie roją