Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/156

Ta strona została przepisana.

się w tysiącznych gromadach, przesuwają się w pomroce, skradają się, okopują się lub śpią pokotem kamiennym snem żołnierskim na wyznaczonych pozycjach, by na rozkaz porwać za broń i pójść w ogień. Tutaj ma trwać w napięciu wola zwycięstwa, tutaj drga serce siły. Tu ani na chwilę nie ma usnąć praca I myślenia za wszystkie armje, grupy i oddziały w polu, za każdego żołnierza. Znużonemu oficerowi opada głowa na mapę. Majaczy w oczach odbierającemu depeszę. Mieszają się cyfry w głowie. Po raz dziesiąty i setny wznawiają się pomylone obliczenia. Po kurytarzach śpią zagnam ordynansi. Czai się niewiadoma chwila tej nocy, nieodparta, straszliwa próba.
Z mrocznej głębiny patrzy w roziskrzone okna potężny gmach soboru. Jego spiętrzony ogrom, jego poczwarna dzwonnica oczekują cierpliwie, niemo. Wrosły w tę ziemię i w ponurem osamotnieniu w ciągu lat bronią się swoim bezwładem i ciężarem. Pamiętają. Wspominają. Czekały w grozie zagłady. I teraz czekają. Może jutro? Od martwej masy kamienia zieje zły urok na wszystko, co tu jest. Z mozajkowego fryzu z nad odrzwi, ich groźny Bóg w sztabie archaniołów ciska przekleństwo wprost w oświetlone okna, na te bezsenne oczy, na utrudzone głowy, na ich wysiłki i nadzieje.
W ogromnym, pustym pokoju narożnym gdzie jeno parę krzeseł i pod nisko wiszącemi lampami długi stół nakryty mapą, szybko, porywczo chodzi od ściany do ściany człowiek samotny. W poczekalni za zamkniętemi drzwiami garść oficerów — gotowych do drogi, stoi