Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/158

Ta strona została przepisana.

jak w złym śnie. Rozgarniał ciężkie ciemności i na chwilę wynurzał się na powierzchnię ku jakowejś bladej światłości. Już osiągał jakby bliskość obudzenia i wnet sto bólów przeszywało go, przypiekało ogniem, targało cęgami. Cios straszliwej maczugi topił go zpowrotem w ciemną głębię. Chwila wytchnienia i jasności. Jasność pada zgóry od okna. Skąd ono? Wychyla się postać kobieca w bieliźnie. Patrzy na wozy, zasłania oczy nagiemi ramionami i zanosi się od płaczu. Jej szlochanie wydziera mu z pod powiek piekące łzy. Czyżby już wszystko przepadło? Jeszcze niewiadomo, jeszcze nie. Nie płacz... Jęknął, zawył chrapliwie suchą gardzielą, znowu trzasnęła w czaszkę maczuga — to przednie koło zapadło w wyrwę bruku, Wie, że natychmiast uderzy powtórnie, musi uderzyć. Chce osłonić głowę ramieniem, ale ktoś przemocą wydziera mu rękę ze stawów. Zlał go zimny pot straszliwego bólu, wyprężył się, znieruchomiał, maczuga trzaska w czaszkę, ciemność bezdenna zamyka się nad nim. Budzi go cichy szmer, jakby ciągły dech, ledwie dosłyszalny a potężny — z oddala, z poza świata, Grają chóry przejasnych gwiazdozbiorów tam wdole pod nim, tam w przepaści nieba. Znajome znaki! Harmonja sfer... Śpiewa ku niemu święta kochanka dalekiego dzieciństwa, obnażona i przeczysta, spowita jeno w wstęgę drogi mlecznej — bogini Uranja.
Przemordowały się i usnęły wszystkie bóle nóg, ramion, krzyża, piersi i głowy. Drzemią czujnie, lekko. Marek to wie i podstępnie, chytrze, z niesłychaną ostrożnością zamierza otworzyć oczy. Dźwiga po-