wieki, które przyrosły mu do oczu. Chce zobaczyć, co jest, gdyż nic jeszcze o sobie nie wie. Tak jest oddawna. Nadewszystko chce mu się obaczyć tego, który mówi w pobliżu. Jego stłumiony głos jest kojący i kochany, jak cicho płynące źródło dobroci. Coś znajomego... To przyjaciel, człowiek jedyny i bliski — ach wszak niepodobna znosić dłużej czarnej samotności! Głos urywa się. Jaki żal... Znowu ciemność. W jej głębinie kotłuje się jakby czarno-żółta chmura. Już wie, co będzie dalej. To samo. Głupie, nędzne, obrzydliwe, a zwłaszcza straszne. Z brudnej mętności w głowie stwarza się potworny śmiech. Wielka obrzydła paszcza wykręca się, łyskają zębiska. Spłaszczony nos rozciąga się i wsiąka w żółtą twarz, nikną skulone, skośne oczy. Martwo, jak z maszyny, wychodzi rechotu wy głos tego śmiechu. Terkocze szybko, urywa. Zatrajkocze, przystanie. Zatnie się i poleci kaskadą. I znowu. I jeszcze. Strach potężnym ciężarem przygniata Marka do ziemi, rozpłaszcza go. Pomiędzy nim a tamtym nic jeno kępka przekwitłego, więdnącego rumianu, ocalała wśród ściernią zdeptanego na klepisko. O sto kroków w szczerem, gładkiem polu zasiadł terkotliwy martwy śmiech. Śmieje się od ucha do ucha mongolska gęba. Bosemi nogami okraczył maszynę i mierzy, zawzięcie wciąż mierzy w jedno miejsce, w kępkę polnego rumianu. Tuż ponad głową jęczą ostre pogwizdy. Ich roje zaglądają do ucha z prawej strony, z lewej i głowa zdaje się puchnąć, wyrasta w olbrzymią banię. Na niej jeży się niezliczona moc kolców. Dolega każdy włos. Suchy grad
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/159
Ta strona została przepisana.