Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/160

Ta strona została przepisana.

sypie i sypie wokoło. Otacza go obłoczek pyłu. W potwornem, rozmyślnem udręczeniu wciąż jeszcze nie staje się nic. A niechby raz... Gęba staje się czerwona, ale śmieje się cicho, martwo, jak zaskrzepła. Obca siła, wybuch podziemny podrywa Marka. W kilku skokach staje przed czerwoną twarzą. Patrzą na siebie przez sekundę. Chiński żołnierz jak małpa objął maszynę rękami i bosemi nogami. Patrzy ku niemu krwawą twarzą i zanosi się od śmiechu. Znieść tego niepodobna! Marek lufą francuskiego karabinka dotyka zalanego potem czoła. Śmiech nareszcie znika wraz z rozsadzoną twarzą. A teraz powraca to wciąż i dręczy.
Mówi łagodnie, powolutku dobry głos. Z namysłem, jakby w trudnym wysiłku.
— Niech będzie błogosławiony najazd, pożoga, zniszczenie! Błogosławiony rozlew młodej krwi... Łzy tysięcy matek... Potrzebne były wszystkie te nowe mogiły, co do jednej! Już ona nasza, nasza na wieki... Dopiero teraz posiedliśmy ojczyznę, bośmy ją obronili... Sami jedni, samotni na świecie w obliczu wroga... Nareszcie okupiona jest wolność w tem pokoleniu.
Głos słabł, ustawał, szeptał, zamilkł. W ciszy czyjś porywczy oddech, tłumione łkanie, niewyraźne, przez łzy, błagalne słowa.
— Nie płacz w godzinie szczęścia... Niema wyrazu dla ogromu naszej radości...
— Mężu... Mężu...
— Kto teraz śmie powiedzieć, że darowano nam wolność? Kto powie, że my niegodni?