Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/163

Ta strona została przepisana.

wincji, przebrany za srogiego majora; ukazywał się co czas pewien i rzucał nań surowe spojrzenia, pełne władzy, jak gdyby miał mu za złe, że rozwala się przy wyższej szarży i nie zrywa się przed nim „na baczność“. Stawał w nogach łóżka i za każdym razem stale i niezmiennie groził mu grubym paluchem. — Czego on ode mnie chce? Dużo przyjemności sprawiało mu otwarte okno, w którem szeleściły liście i gdzie przynajmniej raz co dnia rozbrzmiewała wciąż ta sama piękna melodja żałobnego marsza. W ciągu dnia coraz ktoś inny ukazywał się w oknie, postał chwilę, popatrzał i znikał. Głowy w myckach, w furażerkach, w bandażach kiwały nań porozumiewawczo. Przyglądał im się pilnie, ale nigdy nie zajrzał żaden znajomy. Miał pilny kłopot, co też dzieje się z jego Uliną? Zawitał wreszcie we własnej osobie Magryś, ordynans, przewiązany przez oko. Zadziwił się, uśmiechnął się, trzasnął piętami za oknem i zagadał donośnie jak w polu. Natychmiast ktoś go odegnał. Obudziwszy się pewnego popołudnia, ujrzał w oknie pannę w furażerce i we frenczu khaki. Janka! W tem przebraniu było jej do twarzy, ale czemu taka smutna? Oczami daje jej znać, żeby do niego weszła. Potrząsa głową: — Nie! Nie! — Janka, co ci jest? Poco wyrabiasz miny?
To napewno ona — ale jakoś i nie ona. Oczy ogromne, nigdy takich nie miała! Cała twarz skamieniała, tragiczna. Stoi nieruchoma, jak obraz wstawiony w okno, jak jakaś ogromnie powiększona fotografja niewyraźna i nieudana. Zjawa mieni się, zanika, odnawia się. Marek wysila się, żeby ją dostrzec, żeby