Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/165

Ta strona została przepisana.

dziemy dalej i już niedaleko Czabanowska utknęliśmy w ogromnym zatorze. Przyparło nas do brzegu. W nocy nawaliła się na nas nowa masa kry, podparła i, jak to bywa, zaczęły się pchać i zasuwać płyta pod płytę. Wyważyło nas, podniosło wysoko na ustermanym kopcu lodowym. W nocy naparło jeszcze, zawaliło się wszystko, jak należy, i zsunęło nas z całej góry prosto pod samą cerkiew. Leżało nas w kupie z pięćdziesięciu chłopa i dwie kobiety — pamiętacie — Gopfenhausen Marja Iwanowna i Ludmiła Borysowna Szyrska... Kłopot z takimi gośćmi! Miejscowy „Kombied“ stwierdził, żeśmy przybyli domagać się chrześcijańskiego pogrzebu i wnet ściągają popa. Ale „Rewkom“ nie dopuścił i wydał rezolucję: ponieważ zwał na brzegu rzeki grozi zalewem wsi, rozsadzić go dynamitem, nie wglądając w to, co znajduje się w lodzie. Łatwo powiedzieć!... Próbowali, podkładali, podpalali i co strzeli, to nic. Z lodem trudna sprawa. Wkońcu podłożyli wszystko, co tylko mieli — jak nie huknie... — Cerkiew się zapaliła... — A wy? — Co tam my — poniektórego też przypiekło. — A potem? — Nic. W połowie maja zwał na brzegu stopniał wreszcie. Zakopali, musieli zakopać, bo powietrze. — No, a teraz co? — Teraz? Teraz, pytasz? Nie pytaj, sam rychło będziesz wiedział. — Łżesz, Filip Lwowicz, na teraz się jeszcze nie wybieram. — Filip Lwowicz kiwa głową wzgardliwie i znika. Szeleszczą, szumią drzewa, sypią się żółte płatki, świetnie barwione liście klonowe wpadają aż na środek pokoju. Ignacek wskakuje na okno i siedzi, majda nogami, uśmiecha się chytrze, mrużąc jedno oko, jak